Świąteczna promocja! Teraz prenumerata z super prezentami. Dowiedz się więcej ›› x

Być wiernym pomimo wszystko. Migawka z brazylijskiej faweli pod Mongaguá

Dodano: 04/10/2023 - Numer 206 (10/2023)
czerniecki.net
czerniecki.net

Zanim dokończą Państwo czytać ten tekst, ktoś w Brazylii prawdopodobnie zginie. Statystyki mówią, że wskutek mafijnych porachunków na brazylijskiej ulicy co 7–8 minut ginie jedna osoba. Do tego aż 5 proc. mieszkańców cierpi dziś na niedożywienie. Oznacza to, że 10 mln ludzi każdego dnia martwi się tym, czy będzie miało okazję cokolwiek zjeść. 12 mln Brazylijczyków żyje za mniej niż 14 reali dziennie. To niecałe 12 złotych.

Brazylijskie wybrzeże stanu Paraná. W tym miejscu dwupasmową trasę międzystanową nr 101 dzieli od piaszczystej plaży zaledwie 300 metrów. Asfaltowa droga wiedzie jeszcze od portowego Santos. I będzie prowadzić aż do utkwionego już w interiorze Pedro Barros. Tam, gdzie wkoło widać już tylko znikające za horyzontem uprawy soi i kukurydzy. Póki co jednak droga wiedzie tędy: nad samym oceanem. Gdzie prowadzący auto kierowca ma z jednej strony widok na długą plażę, z drugiej zaś sześciusetmetrowej wysokości szczyty pasma Serra do Mar.

Miejscowość Mongaguá. Pięćdziesięciotysięczne miasteczko wybrzeża. I jak to w Brazylii zwykle bywa: miasteczko kontrastu. Z pięknymi piaszczystymi plażami, na których wypoczywają zagraniczni turyści. Przy których wejściach codziennie ustawiają się sprzedawcy owoców, kolorowych drinków i innych smakowicie wyglądających napojów chłodzących. Ale nie trzeba w Mongaguá wcale pojechać daleko od plaży, aby znaleźć zupełnie odmienne oblicze tego miasta. To porastające miejscowość od zachodu slumsy. Dzielnice biedy, na które każdego roku ściągają kolejni przybysze. Tutejsi mieszkańcy raczej nie bywają na plaży. Nie zapuszczają się w pobliże porośniętego palmami deptaka przy Mário Covas Júnior. Ci ludzie mają na głowie zupełnie inne sprawy niż wypoczynek i zabawa na plaży. Chcą po prostu przeżyć.

W drodze do pracy

Nad szutrową drogą prowadzącą między niskimi murowanymi domkami unosi się delikatna smuga pyłu. Przed chwilą przejechał tędy stary szary pickup, podrywając z drogi wysuszony nieustającym upałem piach. Pickup wiozący kilkoro robotników. Jadą do oddalonego o 70 kilometrów stąd São Paulo. To mieszkańcy Mongaguá. I zarazem szczęśliwcy, którym udało się załapać na dzisiejsze prace na przedmieściach aglomeracji. Zarobią za ten dzień pracy po 50 reali każdy. Wrócą do domów późnym wieczorem. Szczęśliwi i spełnieni. Następnego dnia będą mogli wreszcie pójść do pobliskiego sklepu i zrobić upragnione zakupy dla najbliższych. Pieczywo, mleko, może kilka parówek. Tyle, na ile starczy. Już nie na kreskę. W cichej nadziei, że kierownikowi robót będzie potrzebna jeszcze pomoc. I znów zatrudni robotników z Mongaguá.

Póki co robotnicy drzemią w ciasnym pickupie. Część jedzie w szoferce, część na pace z tyłu auta. Podskakując na kolejnych nierównościach.

– O, Domingos! Oi! O, Domingos! Cześć! – wykrzykują na widok chudego mężczyzny spacerującego wzdłuż zakurzonej drogi.

– Bom dia! Dzień dobry! – odpowiada cicho mężczyzna, unosząc lekko rękę w geście pozdrowienia.

Jednak spieszący się do pracy kierowca pickupa nie zamierza wcale zwalniać. Mija mężczyznę tak prędko, że ten nie nadąża nawet rozpoznać, którzy to koledzy siedzieli na pace auta. I kto wykrzyknął jego imię. Jeszcze przez chwilę spogląda za znikającym na trawiastym horyzoncie samochodem. W takim krajobrazie wzbite w powietrze tumany kurzu są widoczne dość długo. Nawet z daleka. Wszystko przez równinny charakter nadmorskiej części prowincji São Paulo. Porośniętej raczej krzewami niż drzewami. Gęstą trawą niż polami uprawnymi. Z nieużytkami niż terenami przemysłowymi. Prowincji, w której nie ma przyszłości. Gdzie bezrobociem dotknięty jest coraz większy odsetek mieszkańców. Mieszkających właśnie w takich miasteczkach nędzy jak to tutaj. Na północno-zachodnich przedmieściach Mongaguá.

Zwolnić sprawiedliwego

To już kolejny miesiąc, jak Domingos nie może znaleźć pracy. Kolejny miesiąc, jak jego żona oraz dwoje dzieci bezradnie patrzą w jego stronę, gdy ten kolejny raz wraca do domu smutny. Chowający ze wstydu twarz przed najbliższymi. Niemający dla nich żadnych dobrych wieści. Absolutnie żadnych perspektyw, na których można by budować jakąś nadzieję.

A przecież jeszcze nie tak dawno nic nie wskazywało na taki obrót rzeczy. Była praca, było jedzenie, był dom. Zwykłe życie, wprawdzie bez luksusów, ale za to w spokoju i cichości. W uczciwości i pokornym znoszeniu codzienności. Aż do pamiętnego dnia. Domingos wciąż ma przed oczami miny ludzi, którzy z zimnym wzrokiem oskarżali go o oszustwo. Z którymi wcześniej nie chciał iść na nieuczciwą współpracę. Pamięta efekt intrygi uknutej przeciwko niemu w jego własnej firmie. Gdy kierownictwo z dnia na dzień pozbawiło go środków do życia. Nie dając szans na wytłumaczenie. Zapominając nagle o nieposzlakowanej opinii Domingosa jako pracownika. Któremu nigdy nie przyszło do głowy, aby cokolwiek ukraść. Aby komukolwiek uczynić krzywdę. „Przecież to nie mogłoby się podobać Bogu” – tłumaczył dziwiącym się kolegom, gdy ci pytali, dlaczego nie chce pójść na współpracę. Dlaczego nadal jest tak uparty i nie chce przyłożyć ręki do niegodziwego interesu. Tłumaczył, ale tamci nie rozumieli. 

Po stracie pracy musiał wraz z rodziną szukać innego domu do zamieszkania. Tak trafił tutaj. Na przedmieścia nadmorskiego Mongaguá. Miasteczka słynącego z pięknych, szerokich i piaszczystych plaż. Ale także z porastających je dokoła dzielnic nędzy. Slumsów rozrastających się i namnażających jak grzyby po deszczu. Niestety także z udziałem domu rodziny samego Domingosa.

Bez chleba, bez nadziei

Od tamtej pory każdy jego dzień przypomina kalkę dnia poprzedniego. Poranna pobudka i spacer do pobliskiego sklepu po mleko. Tak długo, jak wystarczy pieniędzy. Gdy te się skończą, przeciągające się w nieskończoność rozmowy z właścicielką piekarni, by znów zapisała jego zakupy na kreskę. Najgorsze były zwykle te kolejne dni. Gdy nadal nie było pracy, pieniędzy. I gdy wreszcie kończyła się cierpliwość wierzycieli. Wtedy pozostawało już tylko długie snucie się po okolicy. Szukanie po omacku. W bezsilności. W poczuciu wstydu. By żona i dzieci nie widziały. Gdy do głowy przychodziły najróżniejsze myśli.

Właśnie w takim stanie rozmyślań minął dziś Domingosa tamten pickup. Gdy mężczyzna  znów wyszedł z domu, nie bardzo wiedząc, czego szukać. Gdy znów stanął nad przepaścią beznadziei. Mijając piekarnię, przez dłuższą chwilę zastanawiał się, czy pomimo braku pieniędzy jednak nie wejść. A nuż będą dziś mieli coś w nadmiarze? Pragnienie, aby wreszcie przynieść do domu świeże pieczywo, jest zbyt silne, by dać mu odpór. Po wejściu do środka Domingos tym bardziej utwierdza się w przekonaniu, że to była dobra decyzja, gdyż na ladzie widzi wystawione dwa bochenki chleba.

– Przykro mi, Domingos. Dziś nie mogę ci ich dać. Są dla kogoś innego… – słowa obserwującej go uważnie pani Gabrieli są dla niego jak piorun z nieba.

– Rozumiem… A nie masz nic innego? – odpowiada ze smutkiem.

– Niestety. Wszystko mi dziś zeszło.

Wychodząc z piekarni, Domingos już sam nie wie, gdzie iść dalej. Czy znów wracać do domu z pustymi rękami? Czy może dać sobie szansę gdzieś jeszcze? Ale jeśli już, to gdzie? W którą stronę udać się teraz, aby poszukać szczęścia? Co robić? Targany tymi samymi myślami co zwykle, mężczyzna rusza przed siebie. Powłócząc nogami, ze wzrokiem utkwionym w ziemi.

Cud na wysypisku

Tak dociera do lokalnego wysypiska śmieci. Z wysypanym gruzem. Z walającymi się wszędzie plastikowymi butelkami. Z połamanymi drewnianymi deskami od jakiegoś mebla. Naraz w tej bezładnej masie mętnego brudu i nieładu wzrok Domingosa pada na dwa czerwone przedmioty. Stoją tuż obok kilku pustaków, które ktoś ustawił jeden na drugim. Chcąc jakby zbudować atrapę niewielkiej ścianki w miniaturowym domku dla lalek. Domingos podchodzi bliżej. Nie wierzy. Te dwa jaskrawoczerwone przedmioty to dwa kartony mleka. Jeszcze nieotwartego. Obok nich leży kostka margaryny. Mężczyzna rozgląda się, czy czasem ktoś nie robi sobie z niego żartów. Póki co jednak wkoło nie widać ani żywego ducha. Domingos jest tu sam.

Wraca do domu pełen wzruszenia.

– Adrina! Adrina! – woła, jeszcze nie dotarłszy do domu. – Zobacz! Nie uwierzysz!

Zdezorientowana kobieta podbiega do drzwi. By zobaczyć ukochanego męża niosącego z dumą dwa kartony mleka i margarynę.

– Sprzedali ci jednak? – pyta z przejęciem.

– Nie uwierzysz… Dobry Bóg zesłał nam to mleko. W piekarni powiedzieli, że dziś nie mam czego u nich szukać. Szedłem więc dalej. I wtedy znalazłem to. Leżało na wysypisku śmieci, rozumiesz? Przez nikogo nie ruszone. Jakby ktoś mi to specjalnie zostawił.

Tego dnia rodzina Dos Santos będzie miała co jeść. Mleko z płatkami. I fasola z ryżem na obiad przyrządzona przez troskliwą Adrinę. Głód na chwilę zostanie stłumiony. Znów będzie można zająć myśli czymś przyjemniejszym. Znów będzie można normalnie pożyć.

Czas jednak płynie nieubłaganie. Bezradny Domingos ponownie wyjdzie szukać. Ponownie będzie zmuszony do żebrania o litość. Gdy jego ufność Bogu znów zostanie wystawiona na próbę. Podobnie jak trzy dni temu.

Propozycja

Nadal pamięta o tamtej wizycie nieznanych mu ludzi. Podjechali pod piaszczystą skarpę kończącą uliczkę, przy której znajduje się jego dom. Przypominający bardziej drewnianą szopę niż gospodarstwo, w którym mieszka czteroosobowa rodzina. Trzech barczystych mężczyzn od razu przeszło do rzeczy. Bez zbędnych przywitań.

– Ty jesteś Domingos? – zapytał najniższy z nich. Krótko ostrzyżony. Z ciemnymi okularami na oczach. Z obcisłą koszulką akcentującą umięśnione ciało mężczyzny.

– Tak, to ja. A co? – odpowiedział nadal zaskoczony Domingos.

– Flávio nam o tobie opowiadał. Podobno masz problemy…

– A co wam dokładnie powiedział? – wygląd gości nie wzbudził w Domingosie zaufania.

– Niewiele. Tylko tyle, że jesteś tu nowy. I że szukasz pracy.

– Bo to prawda – chcąc ukryć zawstydzenie na twarzy, Domingos pochylił nieco głowę.

– To już ją znalazłeś… – odpowiedział naraz surowym tonem mężczyzna.

– Nie rozumiem…

– Chodź – nieznany mężczyzna gestem głowy poprosił Domingosa, aby ten podszedł za nim. Wyszli na podwórze. Do pozostawionego tam samochodu. Na komendę mężczyzny jego towarzysz, rozglądając się uprzednio dookoła, czy nikt nie widzi, szybko otworzył tylny bagażnik auta. Domingos zobaczył trzy walizki. Drugi z kompanów niskiego mężczyzny, który wyglądał na szefa, sprawnym ruchem ręki otworzył po kolei każdą z nich. W środku znajdowały się foliowe torebki z białym proszkiem.

– Ale… – próbował oponować Domingos.

– Układ jest prosty. Dostajesz 10 procent od każdej transakcji, jaką uda ci się zrobić. Pełna dyskrecja. I czysty zysk. Dla ciebie i twoich najbliższych – wypowiadając ostatnie słowa, mężczyzna zdjął okulary. Dopiero wtedy Domingos zobaczył u niego wielką bliznę nad prawym łukiem brwiowym. – Wchodzisz w to?

Domingos z wrażenia aż usiądł na kamieniu. Wszystko działo się jak dla niego zdecydowanie za szybko. Widząc wychylającą się zza drzwi żonę, szybkim gestem kazał jej schować się z powrotem do domu. Do szefa grupy zaś odezwał się możliwie najbardziej uprzejmym tonem, na jaki było go w tej chwili stać.

– Bardzo panu dziękuję. Naprawdę. Za to, że przyjechaliście. Że pomyśleliście akurat o mnie. Za troskę... Ale… – tutaj głos Domingosowi na chwilę się załamał – ...ale nie mogę przyjąć waszej oferty.

– Wracamy… – mężczyzna nawet nie podał ręki na pożegnanie. Podobnie jak dwóch pozostałych. Prędko wrócili do samochodu i z rykiem silnika odjechali z faweli.

Dar serca

– Nie mogłem przyjąć tej oferty, proszę księdza… – rozmawiając z księdzem Edmundem Grabowskim MIC Domingos nie potrafi powstrzymać łez. – Choć muszę uczciwie przyznać, że pokusa naprawdę była olbrzymia. Wreszcie miałbym na chleb na córki. Dziś rano znów powiedziała mi, że jest głodna.

– Poczekaj tu chwilkę… – słuchający uważnie słów zapłakanego mężczyzny zakonnik wstaje szybko od stołu, przy którym siedzą na mariańskiej plebani w Mongaguá. Po kilku minutach ksiądz Edmund wraca do pokoju z pokaźną reklamówką w ręku. – To tyle, ile mogę ci dzisiaj dać. Za tydzień przyjadę do was, to przywiozę więcej…

– Ale księże… Jak to? Dla nas? To wszystko dla nas? – Domingos zagląda do wręczonej mu przed chwilą reklamówki

– Tak, nie odmawiaj, proszę. Tylko tyle możemy dać…

Domingos czyni pospiesznie znak krzyża. On akurat doskonale wie, kto zesłał mu tych ludzi. Tutaj, na zapomniany skrawek brazylijskiej ziemi. Gdzie obok radosnego krzyku bogatych plażowiczów coraz częściej słychać znacznie cichszy szloch biedoty. Ludzi, dla których każdy kolejny dzień stanowi prawdziwe wyzwanie rzucone rzeczywistości. Beznadziejną konieczność wyszarpania tych kolejnych kilkunastu godzin z gardła codziennego żywiołu walki o przetrwanie.

Ksiądz Edmund posługuje w Brazylii już od ponad 40 lat. To wystarczająco długo, aby na dobre poznać tajemnice tego lądu. Z jego jasnymi i ciemnymi stronami. Posługując w nadmorskiej Mongaguá, zwłaszcza z tymi drugimi. Gdy Bóg skierował mariańskich księży do zajęcia się najbardziej ubogimi mieszkańcami tego regionu. A to wiązało się z koniecznością udania się na pobliskie fawele. I tak też marianie uczynili. Tak też zrobił ksiądz Edmund.

Pomoc od świata dla maleńkiej chatki pod Mongaguá

Tegoroczna pora deszczowa jest dla Brazylii wyjątkowo obfita w ulewy. Od początku kwietnia i tak już mocno wezbrane rzeki zostały jeszcze dodatkowo zasilone kolejną porcją wody. Podmyte brzegi od tygodni zwiastują nadchodzące wydarzenia. Przedstawiciele lokalnych władz twierdzą, że kontrolują sytuację. I rzeczywiście raz po raz ogłaszany jest kolejny alert powodziowy. Niektórym mieszkańcom sugeruje się wprost ewakuację. Dla większości rezydentów podmongaguáńskich faweli nie ma to jednak większego znaczenia. Oni nie mają i tak żadnej alternatywy przenosin. W poczuciu bezczynności czekają na to, co przyniesie kolejny dzień. Wśród nich jest także Domingos.

Gdy przychodzi kolejna fala, nie mają gdzie uciekać. Na szczęście woda nie jest na tyle wielka, aby zagrozić ich życiu. Zadowoli się dobytkiem. Rujnując domy, zabierając wszystko, co zdążyli zebrać dokoła. Sprawiając, że z dnia na dzień z biedaków stali się nędzarzami.

– Woda zabrała wszystko… – Domingos nadal nie może wyjść z szoku. Oprowadza księdza Edmunda po swoim domu. A właściwie po tym, co z niego zostało. Zawilgocone ściany, zapiaszczone mokrą gliną okna, stojące nadal w kątach kałuże. I przechadzająca się między tym wszystkim zmoczona, przestraszona kura. Duchowny przygląda się wszystkiemu z troskliwą uwagą. Póki co nic mówi. Woli posłuchać Domingosa. – Nie wiem, co Bóg chce nam powiedzieć przez to wydarzenie, proszę księdza. Ale nadal chcę ufać. Takiej wiary nauczyła mnie mama. Takiej wiary nauczyła moją żonę jej mama. Chcemy wytrwać. Choć po ludzku jest naprawdę ciężko.

– Jedliście dziś już coś? – po dłuższej chwili milczenia odzywa się wreszcie sam marianin.

– Prócz płatków z mlekiem rano jeszcze nie – odpowiada Domingos. – Adrina pewnie przyrządzi po siedemnastej ryż z fasolą. Tego mamy jeszcze spory zapas. Da się ksiądz zaprosić?

– Nie, nie… – duchowny jest wyraźnie speszony usłyszaną odpowiedzią. Nie takiej się spodziewał. – Pytałem, bo mam coś dla was.

Ksiądz Edmund wraca na chwilę do samochodu. Zaraz pojawia się z trzema torbami jedzenia.

– Proszę księdza… – Domingos jest wyraźnie onieśmielony. – Czym my sobie zasłużyliśmy na waszą hojność i pomoc?

– Zaufaniem Bogu, kochany Domingos, zaufaniem Bogu – uśmiecha się marianin. – On nigdy nie zostawia swoich synów samych sobie.

Za kilka miesięcy dom państwa Dos Santos ulegnie gruntownemu remontowi. Księża marianie przy współudziale ludzi dobrej woli z całego świata (zrzeszonych w organizacjach o nazwie Pomocnicy Mariańscy) zbiorą wystarczającą ilość środków, aby Domingosowi i jego najbliższym postawić prawdziwą łazienkę. Odremontować kuchnię. Wymienić lodówkę. I wyposażyć ją w jedzenie. 

Widząc kolejnych ludzi wnoszących sprzęty do nie tak dawno doszczętnie zalanego domu, Domingos przysiada po cichu w jednym z kątów izby wejściowej. Tutaj w całym tym harmidrze przez krótki moment nie będzie przez nikogo zauważany. Po chwili skrywa twarz w swych dłoniach. Jest naprawdę wzruszony. Nie wie, co powiedzieć. Nie wie, co myśleć. Nie zna tych wszystkich ludzi, dzięki którym za kilka dni jego dom będzie zupełnie odbudowany. Wyremontowany i odświeżony. Nie ma nawet pojęcia, z jakich krajów pochodzą. Ale wie coś innego, Że choć dziś nadal nie ma pracy, to właśnie zdobył pewność, że tamta decyzja o wierności Bogu była najlepszą z możliwych. I nigdy nie będzie jej żałować.

 

czerniecki.net

Bez ładu, bez planowania. Wioski wokół miasta rosną bez niczyjej kontroli.

czerniecki.net

Codzienny posiłek wcale nie jest dla tutejszych mieszkańców oczywistością. 5 procemt Brazylijczyków zmaga się z niedożywieniem.

czerniecki.net

Centrum Mongaguá zupełnie nie przypomina dzielnic ją okalających.

czerniecki.net

Położone wokół brazylijskiej Mongaguá fawele wyglądają nieco inaczej od tych słynnych z Rio de Janeiro. Co nie znaczy, że zmagają się z innymi problemami.

czerniecki.net

Marzenia mieszkańców slamsów Mongaguá mają zupełni inny wymiar od tych, z którymi my obcujemy na co dzień.

     

SUBSKRYBUJ aby mieć dostęp do wszystkich tekstów www.panstwo.net

Masz już subskrypcję? Zaloguj się

* Masz pytania odnośnie subskrypcji? Napisz do nas prenumerata@swsmedia.pl

W tym numerze