Ucieczka z sowieckiego piekła

Dodano: 03/11/2022 - Numer 11 (196)/2022
fot. Wikipedia
fot. Wikipedia

Michał Krupa po wybuchu II wojny światowej oskarżony przez Sowietów o zbrodnię szpiegostwa i osadzony w łagrze Peczora opowiedział po latach swoją historię w autobiograficznej książce „Płytkie groby na Syberii”, wydanej w Polsce w 2020 roku. Jest to trzymająca w napięciu i głęboko poruszająca opowieść o człowieku, który umiłował wolność i przekonany, że „dla wolności warto zaryzykować życie”, podjął próbę wyrwania się z syberyjskiego piekła.

Książka Michała Krupy mówi nie tylko o losach jednej z milionów ofiar stalinowskiego terroru, lecz także pozwala wniknąć w mechanizmy państwa totalitarnego, zrozumieć psychologię kata i ofiary, poznać przekrój radzieckiego społeczeństwa z uwzględnieniem tych, którzy służą umacnianiu sowieckiego reżimu, współtworząc machinę zbrodni, oraz tych, którzy są gotowi ratować świat własnych wartości, zachowując w sobie to, co stanowi istotę człowieczeństwa. Historia mężczyzny zmarłego w 2013 roku w Anglii uświadamia, że choć czas płynie, a na scenie dziejów zmieniają się aktorzy, kostiumy i dekoracje, granica między dobrem a złem w przestrzeni historycznej i międzyludzkiej nie daje się nigdy zatrzeć, zawsze jest jednoznaczna, tak jak dokonywane przez człowieka etyczne wybory.

Oko w oko z bestią

„Popychany bagnetem, który niemal przebijał mi skórę, próbowałem zejść po schodach do piwnicy, nie gubiąc butów. Drzwi wejściowe były okratowane i zamknięte  na kłódkę. Czułem straszny smród, ale okazał się on niczym w porównaniu do fetoru, który buchnął na mnie po otwarciu drzwi. Zanim zdążyłem uświadomić sobie, gdzie się znajduję, między łopatkami poczułem cios zadany kolbą i wpadłem w brudną cuchnącą ciemność”. Tak jesienią 1939 roku rozpoczęła się gehenna Michała Krupy – dwudziestokilkuletniego górala spod Myślenic, który po wystąpieniu ze zgromadzenia jezuitów przywdział ułański mundur i zachowawszy głęboką wiarę, rozpoczął służbę w Wojsku Polskim. Gdy wybuchła II wojna światowa, jego pułk zdołał zniszczyć osiem niemieckich czołgów, ale po wyczerpaniu się amunicji zepchnięty został w stronę pozbawionej już mostów Wisły, którą trzeba było pokonać wpław na koniach. Ostrzał Luftwaffe nie ustawał i tylko nielicznym udało się ujść z życiem. Michał, który wraz z niedobitkami przeszedł do partyzantki, walczył aż do chwili, kiedy w obliczu nadciągającej ze wschodu armii radzieckiej jego oddział uległ rozproszeniu. 

Kiedy udało mu się przedrzeć do rodzinnej wsi Rudnik, wyludnionej po rozstrzelaniu przez Niemców kilkunastu mężczyzn, dowiedział się, że jego rodzice uciekli na wschód. Postanowił odnaleźć ich za wszelką cenę. Dzięki zdobyciu specjalnej przepustki mógł bezpiecznie przemieszczać się w strefie okupacji hitlerowskiej, docierając do Przemyśla, gdzie przebiegała linia demarkacyjna ustanowiona na rzece San – po jego zachodniej stronie stacjonowali Niemcy, a po wschodniej – Sowieci. Michał zdecydował się przeprawić przez rzekę wraz z grupą żydowskich uciekinierów i wtedy to znalazł się w rękach siedmiu żołnierzy w czapkach z sierpem i młotem. Nie pomogły żadne tłumaczenia, samo przekroczenie tymczasowej granicy radzieckiej bez zezwolenia i po godzinie policyjnej wystarczyło, by trafić do łagru na co najmniej dziesięć lat. Stawiane mu zarzuty były jednak o wiele poważniejsze – oskarżony został o zbrodnię szpiegostwa, karaną w ZSRR śmiercią. Zgubiła go niemiecka przepustka, która na brutalnych strażnikach reżimu uczyniła piorunujące wrażenie – „przekazywali ją sobie z rąk do rąk. Pułkownik najpierw zbladł, a zaraz potem poczerwieniał. Wszyscy bełkotali i śmiali się histerycznie, zachowywali się jak pomyleńcy”. Wiedzieli, że to odkrycie przyniesie im awanse i złote medale. Toteż nie przyjmowali żadnych wyjaśnień Michała, a on wrzucony do ciemnej, cuchnącej piwnicy sądził, że zapewne przyjdzie mu skonać w tej norze. Podczas przesłuchań był nieugięty i nie przyznawał się do zarzucanych mu czynów szpiegowskich. Dlatego też postanowiono złamać go gdzie indziej – w osławionym moskiewskim więzieniu na Łubiance. 

Na Łubiance rządzi Natasza

Wagony bydlęce czekały już na ludzki ładunek, na wtłaczanie w przestrzeń przeznaczoną dla około ośmiu krów nawet i po czterdziestu pojmanych. Tych, co nie nadawali się do dalszej drogi, Sowieci wrzucali do ciężarówek z okrzykami: „Dobre polskie mydło, dobre polskie mydło!”. Michał jechał wśród oskarżonych o szpiegostwo bądź działalność kontrrewolucyjną. „Podróż była istną mordęgą – pisał. – Każdego ranka pociąg się zatrzymywał, otwierano po kolei wszystkie wagony i najpierw za nogi wyciągano z nich zmarłych. Ciała umieszczano w ostatnim wagonie pełniącym funkcję kostnicy […]. W czasie aprowizacji odczepiono wagon ze zwłokami i do składu dołączono pusty”.

Moskiewska Łubianka była prawdziwym przedsionkiem piekła, którą „kto zobaczył od środka, wolał umrzeć niż opowiedzieć, co tam widział”. Przed przybyłymi wyrastał potężny sześciopiętrowy gmach z przygnębiającymi wieżami obserwacyjnymi. Po odwszeniu i odkażeniu cuchnącym płynem otrzymywali więzienne łachy i buty bez sznurowadeł. Pewien prawosławny duchowny, osadzony w dwunastoosobowej celi, do której trafił Michał, objaśnił mu, jak działa sowiecki system sprawiedliwości. „Nie ma znaczenia, czy jesteś winny, czy nie – mówił – bo i tak zostaniesz oskarżony z artykułu 58 ustęp 6 »domniemane szpiegostwo«. Enkawudziści będą cię przesłuchiwać tak długo, aż zmuszą do podpisania »dobrowolnego« zeznania […]. Jeśli podpiszesz zeznanie, skażesz się na egzekucję”. Zdradził mu też, że jeśli po podpisaniu poprosi o złagodzenie kary, zachowają go przy życiu, lecz ześlą do łagru na śmiertelne tortury pracy. 

Michał pisze, że w Łubiance było prawie tyle samo pokoi przesłuchań ile cel więziennych. W roli katów występowały tu nawet kobiety, przewyższające swym okrucieństwem mężczyzn. Najgorszą z nich była niejaka Natasza nazywana Aniołem Śmierci. O tym, do czego jest zdolna, przekonał się, gdy do celi wniesiono jedną z jej ofiar, rosyjskiego oficera skazanego za obrażenie funkcjonariuszy politycznych. „Ciało miał zlane potem, zupełnie mokre i lepkie ubranie – odtwarzał ten moment. – Rozebraliśmy go, żeby wytrzeć, nieprzygotowani na wstrząsający widok. Lepką substancją okazała się krew. Zdjęliśmy mu spodnie i cofnęliśmy się z przerażenia, gdy zobaczyliśmy, że wycieka z otworu, w którym powinny się znajdować jądra”. Młody żołnierz umierał powoli. Duchowny udzielił mu rozgrzeszenia, modląc się za jego duszę. 

Przyszła wreszcie kolej na Michała, który w czasie śledztwa nie ulegał ani perswazjom, ani groźbom, nawet wtedy, gdy dowiedział się, że Sowieci mają w swych rękach jego rodziców. Nie zamierzał podpisać dokumentu z zarzutem szpiegostwa. „Uderzyłem pięścią w stół – wspominał przesłuchanie – […] Rzuciłem się do przodu. Jeden ze strażników mnie obezwładnił, a kapitan wyciągnął rewolwer i wycelował w moją głowę. Zamknąłem oczy. Potem usłyszałem strzał i poczułem silne uderzenie w szyję. W jednej chwili straciłem przytomność. […] Pamiętam, że świadomość przywróciła mi woda. […] Bolały mnie całe ciało i głowa, najwyraźniej mnie kopano, ale ze zdumieniem stwierdziłem, że żyję”. Po seriach kolejnych tortur zakrwawiony, skulony na gołej betonowej podłodze wydusił z siebie, że podpisze papiery, ale tylko wtedy, gdy zostanie zaraz potem zastrzelony. Strzału jednak nie było. Zawleczono go natomiast do celi śmierci, w której osiemnastu więźniów czekało na swe egzekucje, a te za czasów Stalina odbywały się na Łubiance codziennie. Jeszcze tego samego dnia krótka seria z karabinów maszynowych rozdarła powietrze pod ścianą śmierci, a z okna celi widać było, jak tryskająca z obnażonych ciał krew zabarwia ziemię, która „przybrała czerwoną barwę rosyjskiej flagi”. Michał spodziewał się, że i jego spotka to samo, lecz ostatecznie skierowany został na dziesięć lat ciężkich robót w syberyjskim łagrze. 

Pod znakiem sierpa i młota

Wraz z dwudziestoma innymi nieszczęśnikami trafił do moskiewskiego „centrum handlu niewolnikami”, stanowiącego „ogromny rynek bydła, ze skazańcami rozmieszczonymi w zagrodach i boksach”. Podzieleni na politycznych, kryminalnych i religijnych byli obiektami targów między enkawudzistami a przedstawicielami różnych obozów, którym zależało na nabyciu jak najlepszych „egzemplarzy” zdatnych do morderczej pracy. Michał znalazł się w grupie trzystu więźniów przeznaczonych do wyrębu drzewa w łagrze Peczora, w okolicach miejscowości Troicko-Pieczorsk. 

Trasę pokonywał tak jak poprzednio w bydlęcym wagonie. W Gorkim i Kirowie mijał więźniów stojących po pas w śniegu i czekających na transport do leżącej na kole podbiegunowym Workuty. Ostatnim przystankiem były Bieriezniki, z których do Peczory musiał przejść pieszo jeszcze 450 kilometrów, skuty łańcuchami ze współtowarzyszami niedoli. Półżywych, niemogących podołać marszowi eskorta dzikich Mongołów pozostawiała na pożarcie wygłodniałym wilkom.

Łagier Peczora, do którego spośród 215 skazanych dotarło 85, był kompleksem drewnianych baraków okolonych dwoma rzędami drutu kolczastego i zakopanych w ziemi bezkresnych lasów i śniegów. Całym zaś obozem trząsł komisarz Kuryło – despota o sadystycznych skłonnościach, który mienił się panem życia i śmierci każdego z więźniów.  Ci, którzy tu doszli, byli „bliscy grobu”. Dano im trzy dni na pozbieranie sił, po czym wysłano do robót w lesie, cegielni oraz do budowy baraków. Michał przydzielony został do brygady leśnej. Aby otrzymać pełną rację żywności – bochenek chleba, zupę z warzywami, gorącą wodę i kostkę cukru – musiał każdego dnia wyciąć około sześciu metrów sześciennych drzewa. Choć dzięki własnej pomysłowości udawało mu się niejednokrotnie przechytrzyć nadzorujących pracę, by wykonać dzienną normę, wciąż cierpiał głód, który próbował oszukać zmniejszającym łaknienie sokiem bukowym. 

W sytuacji całkowitego zniewolenia i upodlenia jedynym jego wewnętrznym pragnieniem było odzyskanie wolności. „Nienawidziłem Syberii i losu niewolnika – przyznawał – urodziłem się jako wolny człowiek w polskich górach. Przeżyłem w tych dzikich, niedostępnych lasach jedynie dzięki żelaznej woli i wielkiej determinacji, by odzyskać wolność”. Ucieczka z Syberii wydawała się jednak czymś nierealnym nie tylko ze względu na warunki klimatyczne i patrole wojskowe, lecz także na mrożące krew w żyłach kary grożące za taką próbę. Mimo wszystko ucieczki zdarzały się. Michał opowiedział historię Uzbeków, którzy wykradli broń strażnikom i zniknęli w lesie. Pogoń dopadła ich dopiero po tygodniu. Osaczeni otworzyli ogień do ścigających – trzech zabili, dwóch zostało rannych. Zemsta na pojmanych była porażająca. Postawiono na środku placu obozowego dwuipółmetrowy słup z przymocowanym kołem od wozu, do którego przywiązano cztery liny z pętlami, a na ziemi wokół rozciągnięto drut kolczasty nakryty białym prześcieradłem. Makabryczne przedstawienie rozpoczęło się o siódmej rano, gdy wyprowadzono na miejsce kaźni czterech nagich Uzbeków i na oczach wszystkich więźniów zaciśnięto pętle na ich szyjach. Na rozkaz Kuryły „dwaj strażnicy, z młotem i z sierpem, zaczęli wymachiwać nad głowami skazańców tymi narzędziami, zmuszając ich do biegania w kółko po białym prześcieradle rozłożonym na drucie kolczastym. Nieszczęśnicy mieli pokaleczone stopy, poszarpane niemal na strzępy, uginali się pod ciosami zadawanymi młotem i wbijającym się głęboko w ciało sierpem. […] Jeden z więźniów potknął się i upadł. Mongoł z sierpem niczym sęp rzucił się na niego i […] w okamgnieniu ostrze sierpa odcięło głowę od wijącego się w konwulsjach ciała skazańca. Owładnięty histerycznym śmiechem strażnik pomalował cztery rogi prześcieradła spływającą z niego krwią. Gdy już zaspokoił mordercze żądze, kopnął głowę w kierunku strażnika z młotem, który roztrzaskał ją na miazgę. Te bestialskie sceny powtórzyły się przy każdym więźniu. Kuryło obserwował to ze złowieszczym uśmiechem”. Ten makabryczny mord utwierdził Michała w przekonaniu, że musi jak najszybciej wyrwać się z tego sowieckiego piekła. Po dwóch latach pobytu w Peczorze rosła w nim obawa, że trzeciej zimy już tu nie przetrzyma. 

Ucieczka

Tymczasem 22 czerwca 1941 roku Hitler zaatakował Związek Radziecki i parł na Moskwę całą siłą stu dziewięćdziesięciu dywizji. Wszystkich mężczyzn zdatnych do służby wojskowej zmobilizowano do walki na froncie, także tych pracujących w obozach – strażników, oficerów, techników i konserwatorów. W związku z tym, że zaczęło brakować fachowców, musieli zastępować ich więźniowie. Gdy na jednym z apeli zapytano o ludzi znających się na naprawie linii telefonicznych, Michał zaryzykował i podniósł rękę, bowiem w wojsku przeszedł niegdyś kurs sygnalisty. Jego zgłoszenie zostało przyjęte. W centrali telefonicznej w Troicko-Pieczorsku wyposażono go w ręczny telefon, drąg z dużym hakiem i torbę z potrzebnymi narzędziami. Najważniejsze, że mógł poruszać się konno w pojedynkę. Wszystkie jego myśli skupiły się teraz na opracowaniu planu ucieczki. Od afgańskiej granicy dzieliło go sześć i pół tysiąca kilometrów. Po dokładnym przeanalizowaniu wiszącej w bazie mapy doszedł do wniosku, że do najbliższej stacji kolejowej w Sosnogorsku musi pokonać 240 kilometrów, idąc przez gęste lasy, narażony na ataki wilków i niedźwiedzi. 

Uznał, że nie ma na co czekać. „Pracę w lesie skończyłem wcześniej niż zwykle, mając nadzieję, że w centrali telefonicznej nikogo nie będzie – opowiadał – szybko odkręciłem osłonę chroniącą główne urządzenie i przeciąłem przewody linii telefonicznej Troicko-Pieczorsk ze stacją kolejową w Sosnogorsku”. Drugim krokiem było upicie zmiennika Iwana, tak by na swoim nocnym dyżurze nie odkrył dywersyjnych działań. Gdy i to się udało, z samego rana Michał złożył meldunek o braku łączności z Sosnogorskiem i po uzyskaniu przepustki na nocleg w najbliższych wsiach, natychmiast wyruszył pod pretekstem usunięcia awarii. Jadąc, przecinał kolejne przewody, których naprawa wymagała kilku tygodni. Wszystko szło zgodnie z planem, dopóki któregoś wieczoru nie został napadnięty przez zgraję wygłodniałych wilków. Sam zdążył wdrapać się na drzewo, ale jego koń został natychmiast rozszarpany. 

Dotarłszy mimo wszystko szczęśliwie na bocznicę kolejową w Sosnogorsku, ukrył się w jednym z wagonów pociągu towarowego, który jeszcze tego samego dnia miał wyruszyć do Kirowa. Szybko zorientował, że wśród przewożonych skrzyń ktoś jeszcze czai się w ciemnościach. „Nagle wyłoniła się postać i w smudze światła wpadającego przez szczelinę we wrotach błysnął nóż. Mężczyzna w półmroku wyglądał na szaleńca. […] Nie był sam, bo zza skrzyń wciąż dobiegały szmery. […] Raptem rzucił się do przodu. […] Zdołałem go przewrócić, przycisnąłem mu nóż do gardła i odwróciłem się w stronę tamtych. Grożąc, że go zabiję, zmusiłem ich do odrzucenia noży”. Po krótkiej wymianie zdań okazało się, że i oni byli uciekinierami, którzy do tej pory pracowali w łagrze przy budowie linii kolejowej do Workuty. Trzej więźniowie kryminalni – Igor, Wańka i Wołodia, teraz już nowi współtowarzysze Michała, włamali się na dworcu w Permie do wagonu z zaopatrzeniem, kradnąc kiełbasę, chleb, czekoladę, tytoń i butelki z wódką. W związku z tym, że nie zatarli za sobą śladów, wkrótce wraz z Michałem ujęci zostali przez wojskowych strażników i doprowadzeni do hangaru na natychmiastową egzekucję. „Rozległy się strzały: jeden, drugi, trzeci. […] Z Modlitwą Pańską na ustach po czwartym strzale upadłem na ziemię. Echo wystrzału zabrzmiało mi w czaszce, obezwładniło mózg. Palący ból rozbłysnął wielobarwnymi pasmami w oczach, poczułem, jakby mi zadano śmiertelny cios ciężkim młotem, a potem straciłem kontakt z rzeczywistością” – opisywał swoje spotkanie ze śmiercią. Ocknąwszy się, poczuł, że ktoś ciągnie go po śniegu, a potem kopie dół. Nie mógł mówić i bał się, że zostanie pogrzebany żywcem. 

Nie byli to jednak jego kaci, ale… wybawiciele – małżonkowie Rosjanie z pobliskiej wsi, którzy pracowali na kolei. Tego dnia w drodze na stację natknęli się na cztery trupy, a że byli ludźmi głęboko wierzącymi, postanowili je pochować. Odkryli przy tym, że jeden z mężczyzn żyje. Okazało się, że kula przeszyła jego szyję na wylot, ale nie uszkodziła kręgosłupa ani mózgu. Michał nie miał wątpliwości, że był to cud. Rosjanie pod osłoną nocy przenieśli go do szopy w pobliżu swojego domu. „Codziennie opatrywali mi ranę – wspominał. – Przez prawie tydzień żyłem w strefie cienia, a gdy otworzyłem oczy i poruszyłem ręką, uradowani dziękowali w modlitwach Panu Bogu”. Sami stracili syna Jurija, skazanego na dziesięć lat ciężkich robót w kopalniach złota na Kołymie tylko za to, że był świadkiem, jak jego przyjaciel zbezcześcił radziecki sztandar. Gdy wiosną 1942 roku Michał postanowił kontynuować swą podróż, małżonkowie zaopatrzyli go w mundur ich syna, urzędnika kolejowego i jego konduktorską torbę z dokumentami uprawniającymi do poruszania się po kraju. 

W pociągu do Taszkentu roiło się od wysokich rangą wojskowych, funkcjonariuszy NKWD i setek wygłodniałych żołnierzy wracających z frontu. W pewnej chwili wśród tego mrowia sołdatów błysnęła w oczach Michała twarz pułkownika, który nie tak dawno w Permie wydał na niego wyrok śmierci. Chcąc zejść mu z oczu, trafił do wagonu z uzbeckimi i kirgiskimi chłopami w łachmanach, którzy „powinni wieść życie jak w raju w tej pięknej dolinie [rzeki Syr-darii] z hektarami żyznej ziemi […], ale raj stał się pustkowiem – rozmyślał o ich losie. – Kołchozy i sowchozy Stalina doprowadziły do wyjałowienia uprawnej ziemi i przekształciły ją w ugory. Opór wiejskiej ludności wobec kolektywizacji został stłumiony poprzez masowe deportacje do łagrów”. 

Na czarnym rynku w Taszkencie Michał zetknął się z arabskimi przemytnikami, których uwagę zwrócił jego mundur oraz to, że kupował dużo i drogo. Poznawszy jego historię ucieczki z łagru, postanowili mu pomóc – udzielili cennych rad przydatnych w dalszej drodze, zaopatrzyli w żywność, a nawet w porcję cyjanku na wypadek śmiertelnego niebezpieczeństwa, po czym wsadzili do pociągu zatrzymującego się w Samarkandzie. Stąd udał się pieszo do oddalonej o 130 kilometrów Karszy. 

Po pięciu godzinach nieustannego marszu przez dziką górzystą krainę, którą przemierzali przemytnicy, bandyci i patrole milicyjne, zatrzymał się, by odpocząć. Z drzemki wyrwało go szczekanie rozwścieczonego psa, który pędził wprost na niego. Ledwo zdążył chwycić walizkę, by osłonić się przed atakiem. Oganiając się od zwierzęcia, posłyszał głos nadchodzącego mężczyzny: „Skąd się wziąłeś w górach? Masz szczęście. Mój pies jest wyszkolony do zabijania!”. Był to uzbecki pasterz, pilnujący swych owiec przed złodziejami. Widząc, że ma do czynienia z mundurowym, zaproponował mu nocleg w swym namiocie. Następnego dnia ruszyli razem do Karszy. Człowiek ów o imieniu Gregor, w którym Michał wyraźnie wzbudził zaufanie, opowiedział mu o losach swego brata Ismaila. Został on aresztowany za głośno wyrażaną krytykę władzy sowieckiej i wywieziony do łagrów. Gregor nie zapomni sceny, gdy trzej mundurowi brutalnie wpychali go do samochodu i bili. „Stałem bezradnie – opowiadał – nasze oczy spotkały się po raz ostatni. […] Ci dranie usadowili się po jego bokach […], wykręcali mu ręce, szarpali za włosy. Odjechali, a ja w żaden sposób nie mogłem mu pomóc”. Od tej pory słuch o nim zaginął. Po tym fakcie zrozpaczony ojciec Gregora nie wrócił już nigdy do Samarkandy, znajdując kupca na swe skóry w Karszy. Tam też wyprawiał się wielokrotnie, pokonując karkołomne górskie przejście – wąską półkę skalną biegnącą wokół góry, i podczas jednej z takich przepraw zginął. Teraz to Michał musiał przejść ten sam śmiertelnie niebezpieczny odcinek. Natarł więc podeszwy piaskiem i ruszył za Gregorem, bacznie obserwując każdy jego krok. Doszedłszy do końca, zlany potem, padł na wilgotną trawę. W drodze ku Karszy przyszło mu zmierzyć się jeszcze z niejedną przeszkodą, w tym z bandą nożowników, wyciągających ręce po jego walizkę i skóry Gregora. Uzbrojony w nóż myśliwski dał odpór napastnikowi i mało myśląc, rzucił przed siebie cały zapas machorki, na który opryszkowie porwali się w jednej sekundzie. On zaś wraz z Gregorem zniknął w ciemnościach lasu. Rozstali się pod Karszą, życząc sobie doczekania prawdziwej wolności.

Na tamtejszym dworcu kolejowym pełno było bosych uzbeckich poborowych, którzy „od wieków traktowani jak zwierzęta prawie się w nie zamienili i skutecznie przystosowali”. Teraz rozbawieni pluli na wyścigi do stojącej w dalszej odległości miski z trocinami. Uderzony ich prymitywizmem i myślą o tym, do czego sowiecki system może doprowadzić człowieka, Michał stanął w kolejce po jajka i trochę czarnego chleba. Drogę do Kerki postanowił pokonać, idąc wzdłuż linii kolejowej, ale tylko wieczorami i nocami. Dzięki temu uniknął spotkania z patrolem penetrującym okolice z drezyny kolejowej. W porę zgasił ogień i skrył się za skałami. Miał świadomość, że w dalszej podróży do wolności największą przeszkodą będzie dobrze strzeżony przez Rosjan most w Kerki na rzece Amu-darii.  

Śmierć czy wolność?

Miał trzy możliwości przekroczenia Amu-darii – przepłynięcia jej wpław, skradzioną łódką bądź pieszego przejścia przez most. Wybrał ten ostatni wariant. „Wyjąłem przepustkę kontrolera biletów kolejowych i zdecydowanym krokiem, z ponurą miną ruszyłem na most – relacjonował. – Nagle wartownik się zorientował, że ma gościa. Zerwał się na równe nogi, wyskoczył na zewnątrz, wycelował rewolwer w moją głowę i zażądał dokumentów. Chłodno i spokojnie – na tyle, na ile było mnie stać – okazałem przepustkę, zwracając uwagę na moje uprawnienia i pieczęć z sierpem i młotem. Kapral jeszcze dobrze się nie rozbudził, ale sierp i młot to świętość. Miałem prawo przejść”. 

Niedaleko od granicy nad zesłańcem skłębiły się czarne chmury i rozpętała się burza. Dzięki zalegającym ciemnościom i ustawicznym grzmotom nie został odkryty przez pędzący ku garnizonowi oddział rosyjskiej konnicy, która uciekała przed deszczem. Gdy zerwał się wiatr i z nieba lunął strumień wody, zobaczył przed sobą w świetle błyskawicy czerwony „szlaban-widmo”. Był to punkt graniczny!

Przeżegnał się z postanowieniem: „teraz albo nigdy. […]. Przy każdym kroku czułem, że nogi mam jak z ołowiu – przyznawał – ale byłem coraz bliżej wartowni […]. Znalazłem się w polu widzenia pojękującego żołnierza, który złożył głowę na stoliku i dłońmi przyciskał uszy. W świetle skrzypiącej latarni na jego postaci tworzyły się upiorne cienie. Dotarłem do szlabanu. Dwie sekundy zajęło mi przedostanie się pod spodem, po czym zerwałem się do biegu. Pędziłem, nie oglądając się za siebie, biegłem z uniesionymi rękami, w prawej wciąż mocno ściskałem nóż. […] Łzy płynęły mi po twarzy. Czułem ich słony smak, gdy mieszały się z deszczem. Biegłem z otwartymi ustami ku wolności. Zatrzymałem się dopiero co najmniej trzy kilometry za granicą”. Był to już Afganistan. 

Michał klęknął i pocałował ziemię. Był wolny! Nie mógł w to jednak do końca uwierzyć. Obawiał się, by afgańscy żołnierze, w których ręce się oddał na posterunku wojskowym, nie odesłali go z powrotem do Rosji. Ci jednakże, poznawszy jego historię, oznajmili: „Jesteś szczęściarzem, wielu próbuje uciec przed sowieckim reżimem, ale niewielu się to udaje. Patrole graniczne szczują psami, a wartownicy o nic nie pytają. Od razu strzelają i zwłokami karmią głodną sforę […]. Ocalałeś dzięki burzy”.

Michał Krupa dotarł następnie do polskiej jednostki wojskowej w Palestynie, gdzie trafił pod ochronę Brytyjczyków. Po odbyciu szkolenia spadochroniarskiego oddał się pod rozkazy Polskiego Państwa Podziemnego, rozpoczynając służbę w Armii Krajowej. Dowiedział się, że jego ojciec zmarł wkrótce po powrocie z łagru, a matka zginęła w obozie pracy i została pochowana w „płytkim grobie jako kolejna niewinna ofiara komunistycznego reżimu”. Jego samego natomiast utrzymywała przy życiu myśl o wolności, którą, stając na afgańskiej ziemi, wyraził w słowach: 

Wolności, cudowna wolności,
jak bardzo trzeba cię cenić, 
dowiedzą się tylko ci, którzy cię utracili. […]
Życie bez ciebie jest puste jak skorupa
I ani trochę lepsze od cierpienia w piekle.

_____
Źródło: Michał Krupa, „Płytkie groby na Syberii”, Poznań 2020.

     

SUBSKRYBUJ aby mieć dostęp do wszystkich tekstów www.panstwo.net

Masz już subskrypcję? Zaloguj się

* Masz pytania odnośnie subskrypcji? Napisz do nas prenumerata@swsmedia.pl

W tym numerze