Dzieci Katynia – strażnicy pamięci

Gdy mówimy o zbrodni katyńskiej, musimy pamiętać, że jej ofiarami były również rodziny pomordowanych Polaków, które decyzją Biura Politycznego KC WKP(b) skazane zostały na dziesięcioletnie zesłanie do północnego Kazachstanu. Te zaś, które uniknęły wygnania, żyły w poczuciu krzywdy i upokorzenia, bo będąc ofiarami stalinowskiego systemu terroru, nie mogły głośno mówić o Katyniu w powojennej Polsce.
Po wybuchu II wojny światowej, 5 marca 1940 roku, najwyższe władze Związku Sowieckiego wydały wyrok śmierci na 25 700 Polaków przetrzymywanych w obozach dla jeńców wojennych oraz więzieniach zachodnich obwodów Ukrainy i Białorusi. Zostali straceni przez NKWD w Katyniu, Charkowie, Kalininie, Mińsku i Kijowie. Musieli zginąć, bo stanowili elitę polskiego narodu, która nie godziła się na podział Rzeczypospolitej między Hitlera i Stalina i za najwyższy cel przyjęła odrodzenie państwa polskiego.
Ofiarami zbrodni katyńskiej padli też bliscy pomordowanych. Straszny los wygnańców, tułaczy i niewolników sowieckiego systemu zgotowano żonom, dzieciom, rodzicom i rodzeństwu uwięzionych polskich oficerów, policjantów, więzienników, żandarmów, właścicieli ziemskich, fabrykantów i wysokich urzędników. Wyznaczona na 13 kwietnia 1940 roku deportacja do północnego Kazachstanu objęła około 61 tys. członków „rodzin katyńskich”. W wielu wypadkach, jak zaznacza badacz tej zbrodni Andrzej Przewoźnik, „żony oficerów i policjantów słyszały od wdzierających się do ich domów NKWD-zistów, iż »jadą do mężów« (sobirajsia k mużu). Dla tysięcy deportowanych był to w istocie również wyrok śmierci”.
Wiele spośród dzieci straconych oficerów wybrało los emigrantów próbujących odnaleźć własne miejsce w wielkim świecie, poza granicami ojczyzny. Katyń bez wątpienia wpłynął na ich życie, zmusił do walki o przetrwanie i własną przyszłość, ale też uczynił strażnikami pamięci domagającymi się sprawiedliwości dziejowej.
To im właśnie swą książkę „Dzieci Katynia” poświęciła Teresa Kaczorowska, która oddała w niej głos dwudziestu synom i córkom polskich oficerów zamordowanych w 1940 roku – „są wśród nich deportowani w głąb Rosji, wywiezieni do obozów zagłady i na przymusowe roboty, zarówno do Niemiec, jak i Rosji Sowieckiej. Są członkowie ruchu oporu: Szarych Szeregów, Związku Walki Zbrojnej, Armii Krajowej. Są uczestnicy zrywu narodowego, jakim było Powstanie Warszawskie. Dziś to wykonawcy różnych zawodów, z bogatym bagażem przeżyć, ale zawsze ze skazą Katynia”.
Polski chłopiec na perskiej pustyni
„Zgubiłem swój kraj, dom, rodziców. Czy człowiek może stracić więcej?” – zastanawia się Wiesław Adamczyk, Polak na amerykańskiej ziemi, chemik z wykształcenia, jeden z najlepszych brydżystów w Stanach Zjednoczonych. Gdy dotarła do niego Teresa Kaczorowska, mieszkał w dużym apartamencie w Chicago, niedaleko jeziora Michigan. Gdziekolwiek spojrzeć – książki, dokumenty, mapy, archiwalia, zbiory kaset, płyt i filmów, z których większość opowiada o Katyniu.
Ojciec Wiesława, Jan Franciszek Adamczyk, był zawodowym oficerem. Podczas I wojny światowej służył w wojsku austriacko-węgierskim. W listopadzie 1918 roku wstąpił ochotniczo do Legionów Piłsudskiego, a w 1920 roku stawiał odważnie czoło bolszewikom. Gdy nastał pokój, wysłany został do miejscowości Sarny pod Łuckiem jako przedstawiciel Małopolskiego Sztabu Wojskowego do spraw osad żołnierskich. Tam też, na Wołyniu, poznał swą przyszłą żonę Annę, z którą doczekał się trójki dzieci – Jerzego, Zofii i Wiesława.
Kiedy Wiesław przypomina sobie dziecięce lata, chętnie opowiada o dawnych wigiliach i choinkach, o wielkanocnym stole, o pobliskich lasach i ojcowskich polowaniach, o oglądanych w gabinecie taty mundurach, szablach i karabinach oraz o wiszących na ścianach portretach Piłsudskiego, Kościuszki i Pułaskiego.
Ten jego piękny, dziecięcy świat zniszczyła wojna. „Wiesiu, kocham cię. Ale muszę jechać do wojska. Zajmuj się matką…” – tak brzmiały ostatnie słowa ojca. Nigdy więcej go już nie zobaczył. Potem przychodziły jeszcze listy z obozu jenieckiego w Starobielsku. W połowie maja 1940 roku w środku nocy do domu Adamczyków wtargnęło NKWD. Zostali aresztowani i załadowani na ciężarówkę jako „polska burżuazja i wrogowie ludu”. A wszystko to działo się „pod osłoną nocy, bagnetów i karabinów, w blasku płonących polskich książek”. Trafili do więzienia w Równem, gdzie po trzech tygodniach spędzonych na gołej podłodze zostali załadowani do bydlęcych wagonów i wysłani na wysiedlenie do północno-wschodniego Kazachstanu, w okolice miasta Kustanaj, przy granicy z Syberią. Ziemia ta była zasiedlona głównie przez Kazachów, którzy zamieszkiwali w nędznych lepiankach bez okien i podłóg. Panował tam zabójczy dla Polaków klimat – upalne lata, mroźne zimy, podczas których można było paść ofiarą burany, czyli syberyjskiej burzy śnieżnej „zmieniającej ludzi w białe, martwe bałwany”.
Od razu też zaprzęgnięto przybyszy do ciężkich robót – Jerzy pracował przy prymitywnym wyrobie cegły, Anna z córką – w sowchozie, a mały Wiesław zbierał „kiziaki”, czyli bydlęce odchody przeznaczone na opał. Szansa na wydostanie się z „nieludzkiej ziemi” pojawiła się wraz z atakiem Niemców na Sowiety w czerwcu 1941 roku. Wtedy to 114 tys. Polaków (w tym 25 tys. cywili) opuściło ZSRS wraz z wojskiem generała Władysława Andersa, które wymaszerowało ku Persji. Wśród uciekinierów była Anna Adamczyk z dwójką dzieci, pokonująca dwutygodniową morderczą drogę przez Kirgizję, Uzbekistan i Turkmenistan. „Jeszcze czuję ten ścisk w pociągu, straszliwy upał i smród – wspominał Wiesław. – Widzę chorych ludzi. Niektórzy pasażerowie mieli dyzenterię i załatwiali się pod siebie. Na mijanych peronach stacji kolejowych widziałem wiele schorowanych, leżących pokotem dzieci, mniej więcej w moim wieku. Wygłodzonych, z cieknącą z oczu ropą, z zapadniętymi klatkami piersiowymi. Ogolonych. Po ich nogach łaziło robactwo”.
I tak dotarli w końcu do turkmeńskiego portu Krasnowodsk, gdzie w szpitalu odnaleźli umierającego z głodu Jurka. Matka uratowała go, pojąc rosołem ze zdobytej nadludzkim sposobem kury. W dalszą podróż do Persji musieli wyruszyć bez Jerzego, którego nie było na liście pasażerów okrętu „Kaganowicz”. Na perskim brzegu wszyscy ciężko się rozchorowali. Wiesław stracił przytomność i został zabrany do szpitala. Gdy się ocknął, okazało się, że obóz przeniesiony został do Teheranu! Dziewięcioletni chłopiec został więc w Persji zupełnie sam. Wkrótce jednak szczęśliwie odnalazł siostrę Zofię, a ta z kolei matkę, ale… w godzinę po jej śmierci. Zostały po niej buty, złote kolczyki i ślubna obrączka. Osierocone dzieci pogrzebały ją na cmentarzu w Teheranie 18 października 1942 roku.
W tym egzotycznym zakątku świata z „tysiącem nietoperzy i skorpionów” zbłąkane rodzeństwo doznało uczucia wielkiej radości, gdy na ich drodze stanęła niespodziewanie siostrzenica ojca – Janka, która pracowała jako pielęgniarka w generalnym amerykańskim szpitalu wojennym pod Ahwaz, i odnalazła sieroty przez Czerwony Krzyż, czyniąc wszystko, by trafiły do Ameryki. Tymczasem nieustająca w poszukiwaniach ojca Zofia usłyszała od polskich oficerów w brytyjskiej ambasadzie w Teheranie, że Jan Adamczyk został zamordowany przez Sowietów, a jego nazwisko figuruje na liście śmierci.
Po dziesięciu latach tułaczki, podczas której Wiesław przebył dwanaście krajów i trzy kontynenty, w listopadzie 1949 roku wyruszył do Nowego Świata. Swoje miejsce na ziemi odnalazł ostatecznie w Chicago, w domu siostry ojca, Marii. W Ameryce otworzyły się przed nim nowe perspektywy. Ukończył gimnazjum w Wisconsin, zdobył uniwersyteckie dyplomy z dziedziny chemii i filozofii, przeszedł nawet kurs oficerski, uzyskując stopień porucznika. Pracował przez 38 lat jako chemik w znanej firmie w Hammond, otworzył własne biuro podatkowe i został mistrzem brydża.
O swojej przeszłości i o zbrodni katyńskiej nigdy jednak nie zapomniał. Został członkiem Rodziny Katyńskiej w Chicago. W 1998 roku wraz z synem Georgem udał się na pielgrzymkę do Katynia i wziął udział w realizacji filmu dokumentalnego BBC w reżyserii londyńskiej dziennikarki Olenki Frenkiel jako jego główny bohater. Sam zaś napisał książkę autobiograficzną „Kiedy Bóg odwrócił wzrok” z dedykacją dla ojca i matki oraz dla „wszystkich dumnych Polaków, którzy przeżyli nieludzką ziemię, z nadzieją, że ich dzieci mogą żyć w wolności”.
„Jesteśmy jak ostatni Mohikanie”
W Chicago znalazł się także pochodzący z Torunia Edward Kamiński, którego ojciec Marcin walczył z bolszewikami w 1920 roku, a za swoje czyny bojowe odznaczony został orderem Virtuti Militari i Krzyżem Walecznych. Cały dziecięcy świat Edwarda zachwiał się w posadach w 1939 roku, gdy ojciec przywdział żołnierski mundur i rozpoczął służbę w polskim kontrwywiadzie oraz gdy chora na raka matka zmarła zaraz po poważnej operacji. Przed świętami Bożego Narodzenia do trzynastoletniego Edwarda i jego starszego rodzeństwa przyszedł list od ojca – jeńca obozu w Kozielsku, który w ZSRS przebywał od 18 września. W 1943 roku natomiast dotarła do niego wstrząsająca wiadomość o odkryciu przez Niemców grobów w Katyniu. Wśród ekshumowanych było ciało kapitana Marcina Kamińskiego. Znaleziono przy nim legitymację i toruński bilet tramwajowy.
Edward musiał być dzielny, zwłaszcza wtedy, gdy w 1944 roku Niemcy wcielili go siłą do swojej jednostki wojskowej i wysłali na front, a także potem, gdy wzięty został do amerykańskiej niewoli. Odzyskawszy wolność, trafił do północnej Szkocji i wstąpił tam do Wojska Polskiego, służąc w 1. Korpusie pod dowództwem gen. Kopańskiego. Jako pierwszy Polak w 1951 roku zdobył dyplom Instytutu Laboratoriów Medycznych przy uniwersytecie w Edynburgu. Ostatecznie swą życiową przystań odnalazł w Chicago, gdzie został wykładowcą w Northwestern University Medical and Dental Schools of Chicago. Pracował dzień i noc, by utrzymać rodzinę. W 1979 roku uzyskał tytuł profesora w dziedzinie nauk chemicznych. Przez 41 lat wykładał patologię, toksykologię i naukę o żywieniu.
Zawsze jednak pamiętał o swych polskich korzeniach i o tym, co wydarzyło się w Katyniu. W Chicago założył organizację Rodzina Katyńska, upamiętniającą ofiary sowieckiego ludobójstwa. „Jesteśmy jak ostatni Mohikanie – mówił Teresie Kaczorowskiej – ale chcemy jeszcze pouczyć tutejszych Polaków oraz Amerykanów o sprawie katyńskiej. To nasz główny cel”. Do miejsca kaźni swojego ojca udał się w 1989 roku. Po lesie katyńskim błądził przez cztery dni, wskrzeszając w pamięci postać swego rodzica – „człowieka sumiennego, kochającego, oddanego rodzinie i pracy”. Owocem tej peregrynacji było stworzenie dokumentalnego filmu o zbrodni katyńskiej z muzyką Józefa Czajkowskiego „Dla syberyjskich zesłańców” – dzieła opowiadającego historię „intelektualnego Holocaustu elit młodego kraju”. Profesor Kamiński twierdził, że „przez całe wieki Rosja i Niemcy starały się nie dopuścić do intelektualnego rozwoju narodu polskiego. A ten pomimo to trwa i nie da się nigdy wymazać z mapy świata”.
Poetka pamięta
Już jako mała dziewczynka Alicja Grabowska pisała wiersze, a swemu młodszemu bratu opowiadała piękne baśnie. W 1961 roku zadebiutowała jako poetka w „Almanachu młodych”, a osiem lat później wydała swój pierwszy autorski tomik „Z kręgu”. Była już wtedy absolwentką filologii polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Spod jej pióra wyszło dziesięć zbiorków poetyckich, a jej utwory doczekały się tłumaczenia na wiele języków.
Szczególne znaczenie miał dla niej wiersz „Pamięci ojca” (1968), który krążył po kraju anonimowo w odpisach. Poetka pyta w nim: „Jak ciebie wskrzesić ojcze / gdy plaster zbyt opasuje wargi / Można tylko liczyć na łaskawość historii i / Czas, który obróci się kołem”. Tekst, w którym przywoływała zamordowanego w lesie katyńskim Kazimierza Romana Grabowskiego, zamieszczony został później w antologii poezji o Katyniu „Krzyk o świcie”.
Twarzy ojca nie zapamiętała. Gdy szedł na wojnę, miała niecałe dwa lata. Kazimierz Grabowski z wykształcenia był psychologiem i pedagogiem, także pisał wiersze. Pracował w warszawskim Instytucie Głuchoniemych i Ociemniałych. Wyruszając we wrześniu 1939 roku w bój o Polskę, miał 38 lat i powołany został do 21. Pułku Piechoty pod dowództwem płk. Sosabowskiego. Walczył dzielnie w obronie Warszawy i Siedlec, aż w końcu trafił do sowieckiej niewoli i wywieziony został do obozu w Kozielsku.
Do rodziny Grabowskich dotarł tylko jeden jego list, pisany 26 listopada 1939 roku. Donosił, że żyje, jest zdrów, tęskni i martwi się o najbliższych, wierząc, że znów będą wszyscy razem. List ten towarzyszył Alicji w najtrudniejszych momentach życia – także w czasie Powstania Warszawskiego, gdy ich kamienica została zbombardowana, a ona uniknęła śmierci pod gruzami, oraz wtedy, gdy Niemcy gnali ją wraz z mamą i bratem przez płonącą stolicę do stacji Warszawa Zachodnia. „Cudem nie wywieziono nas wtedy z Pruszkowa do Oświęcimia. Niemiecka pielęgniarka chyba zlitowała się nad małymi dziećmi i skierowała nas do innego transportu” – wspominała po latach.
Aby otrzymać rentę po mężu, pani Grabowska musiała oddać komunistycznym władzom najdroższe pamiątki, jakie po nim pozostały. Kiedy to z bólem serca uczyniła, otrzymała pismo, że renta się jej nie należy, gdyż mąż zmarł śmiercią naturalną 9 maja 1946 roku, co było wierutnym kłamstwem. Dopiero z końcem lat 80., po długich poszukiwaniach w piwnicznych archiwach sądu grodzieńskiego, Alicja dostała teczkę z aktami Kazimierza Grabowskiego. „Wśród innych dokumentów znalazłam w teczce ojcowski list z Katynia i jego pożółkłą fotografię – wyznawała. – Zobaczyłam ją po raz pierwszy i miałam wrażenie, że ojciec nagle ożył, jest obok mnie”.
Po ujawnieniu listy katyńskiej dowiedziała się, że został on wywieziony na śmierć pierwszym transportem i rozstrzelany 3 kwietnia 1940 roku. Na miejsce kaźni polskich oficerów pojechała po raz pierwszy z ekipą Andrzeja Wajdy. Najpierw zobaczyła Kozielsk z największą cerkwią monastyru, w której był więziony. Wchodząc do środka, zemdlała. Pomocy udzielił jej Jerzy, syn zamordowanego przez Sowietów gen. Smorawińskiego. Podczas tej katyńskiej pielgrzymki z inspiracji Andrzeja Wajdy młody reżyser Marcel Łoziński stworzył film dokumentalny „Las katyński”. Alicja zaś, chłonąc atmosferę tego miejsca, oparta o pień sosny okaleczonej przez kule, myślała o śmierci swego ojca. Zastanawiała się, co czuł, zanim padł ostatni strzał. Pod wpływem doznanych przeżyć zrodziły się jej „Impresje katyńskie”, które poświęciła zamordowanemu. „Drzewa długo szumiały / by wykrzyczeć tę zbrodnię / Słońce / raną zachodzi / ku pamięci / POTOMNYCH”.
Między Katyniem a Ponarami
Ród Wasilewskich, z którego wywodził się urodzony w Wilnie 1938 roku Józef, osiadł w XVI stuleciu na wschodnich rubieżach Rzeczypospolitej, by strzec ich przed najeźdźcami. Ojciec Józefa, noszący to samo imię co syn, powędrował z rodzinnej wsi Wisztoki (dzisiejsza Białoruś) do Wilna, by tam studiować prawo na Uniwersytecie Stefana Batorego i jako instruktor uczyć sztuki strzeleckiej młodych ludzi należących do „Strzelca”, którzy niebawem u boku Józefa Piłsudskiego wyruszyć mieli do walki o Niepodległą. Gdy jego syn miał zaledwie rok, podporucznik Wasilewski poszedł na wojnę, z której nie dane mu było już nigdy powrócić. Schwytany do niewoli przez Sowietów, trafił do obozu jenieckiego w Starobielsku. Rodzina otrzymała od niego tyko jeden jedyny list, w którym przesyłał żonie Helenie i synkowi najserdeczniejsze pozdrowienia. 18 marca 1940 roku Helena otrzymała informację z Genewy, że „adresat z obozu ujechał”.
Gdy na Litwie zaczął szaleć sowiecki terror i coraz większym przerażeniem napawały wywózki wileńskich inteligentów i właścicieli ziemskich na Syberię, Helena uciekła z Wilna z małym Józefem i zaszyła się u rodziny swej siostry w Ponarach, które choć nad wyraz urokliwe, stały się jednak miejscem przeklętym dla zgładzonych tam blisko 100 tys. ludzi.
Okazało się, że gdy Sowieci zajęli Litwę, postanowili zbudować na wzgórzach ponarskich podziemne magazyny paliwa lotniczego. Kopali więc gigantyczne doły wysadzane kamieniem, mające od 15 do 20 metrów średnicy, o głębokości 8 metrów. Cały teren opasali dwumetrowym płotem i drutem kolczastym, a okolicznych mieszkańców zapędzili do pracy przy budowie drogi prowadzącej do tych potwornie wielkich jam. Plany pokrzyżowali im Niemcy, którzy opanowali Wileńszczyznę w czerwcu 1941 roku. „Hitlerowcy wykorzystali robotę bolszewików – opowiadał Józef Wasilewski. – Wybrali bazę na miejsce masowych egzekucji. W ciągu trzech lat, od 1941 do 1944 roku, zamordowano tam ponad sto tysięcy osób, w tym około siedemdziesięciu tysięcy Żydów dowożonych z całej Litwy, a nawet z Francji, a także żołnierzy AK, wileńską inteligencję, Cyganów, litewskich komunistów”.
Z relacji Józefa Wasilewskiego wynika, że w Ponarach jednego dnia zabijano od 2 do 3 tys. ludzi. Dziennie taki „strzelec ponarski” był gotów zgładzić około 100 przeznaczonych do stracenia. Ofiary zwożono nocami i mordowano w ciągu dnia. Aby ukryć dowody zbrodni przed nadejściem Sowietów, Niemcy w grudniu 1943 roku rozpoczęli palenie ciał wyciąganych z dołów śmierci. Do wykonania tego zadania wyznaczyli 82 młodych Żydów. Kilku spośród nich uciekło, ujawniając prawdę o przerażającej zbrodni.
Dom wujostwa położony był dość blisko miejsca egzekucji. Każdego niemal dnia dochodziły stamtąd strzały. Niekiedy łuski nabojów dziurawiły dach. Zdarzało się, że przeznaczeni do stracenia próbowali od śmierci ratować się ucieczką. Józef doskonale pamięta krakanie wron i kruków, krążących całymi chmarami nad zakazaną bazą. W końcu jego rodzina została przez Niemców wyrzucona z domu. Okupanci uczynili z niego siedzibę dla swoich katów-oficerów nadzorujących masowe mordy. Wypędzeni przebrali się za kolejarzy i znaleźli bezpieczny przytułek u sąsiada, gościnnego Polaka Ciesiula, mieszkającego w pobliżu, po przeciwnej stronie torów kolejowych. Schronienie u niego miał również wileński dziennikarz Kazimierz Sakowicz z żoną. Potajemnie pisał o wszystkim, co działo się w Ponarach, a swoje notatki ukrywał w butelkach i zakopywał w pobliskim lesie. Zapiski przetrwały wojnę i ujrzały światło dzienne jako żywe świadectwo wielkiej zbrodni. Sam zaś Sakowicz, niedługo po wyzwoleniu, zginął w tajemniczych okolicznościach w Puszczy Rudnickiej.
Do domu siostry Helena powróciła z Józefem dopiero w 1944 roku. Wkrótce potem do Ponar zaczęły przybywać międzynarodowe komisje w celu zbadania niemieckich zbrodni. Dramat rozgrywający się na Wileńszczyźnie nie miał jednak końca. W latach 1945–1947 w wyniku nasilających się represji NKWD i postanowień jałtańskich tysiące mieszkańców tej ziemi postanowiło wyjechać do Polski i osiedlić się na odzyskanych, poniemieckich terenach. Na przełomie lat 40. i 50. Ponary przeistoczone zostały w wojenne miasteczko, a ową naznaczoną śmiercią tysięcy bazę przerobiono na koszary dla lotników. „Reflektory myśliwców – wspomina Wasilewski – wykorzystywało też NKWD podczas zsyłek na Sybir […]. Oświetlały naszą stację kolejową, kiedy nocami ładowano ludzi do bydlęcych wagonów. Znowu my i ponarski las musieliśmy patrzeć na wielką krzywdę, wysłuchiwać krzyków rozpaczy. To była tragedia! Kogo wywożono w głąb Rosji? A wszystkich! Kto był mądrzejszy, bogatszy, większy gospodarz albo był w AK, piastował jakiś urząd. Centralne władze Związku Radzieckiego zrzucały nawet ulotki z nakazem, ile trzeba jeszcze zesłać na Sybir. To były czasy! Zgroza!”.
Helena Wasilewska planowała wraz z synem wyjechać na Ziemie Odzyskane i tam rozpocząć nowe życie. Spakowała już nawet walizki, ale w ostatniej chwili zrezygnowała. Nie potrafiła rozstać się z rodzinną ziemią. W Ponarach przetrwała z Józefem tylko dlatego, że nikt nie odkrył ich prawdziwej tożsamości. „Ponary – piękne miejsce […] wyjątkowo strasznego dzieciństwa – są dziś wielkim cmentarzyskiem. Miejscem zbrodni i ludzkiej krzywdy”.
Katyńska córka w grobach śmierci
„Warunki pracy były nieprawdopodobnie ciężkie. Trudno je sobie wyobrazić, a cóż dopiero opisać. W głębokich wykopach, często wypełnionych trupią cieczą, która lała się na nas, spadały kawałki ciał…” – wspominała Ewa Gruner-Żarnoch, lekarka ze Szczecina, która wzięła udział w pracach ekshumacyjnych w Piatichatkach pod Charkowem w latach 1995–1996. Po ponad pół wieku od dokonania zbrodni katyńskiej wydobywała z dołów śmierci szczątki polskich oficerów zamordowanych przez NKWD w charkowskim więzieniu. Także jej ojcu – Julianowi Grunerowi – Sowieci odebrali życie w bestialski sposób. A był on przecież wszechstronnym i pełnym pasji człowiekiem, cenionym lekarzem, twórcą oddziału pediatrycznego szpitala w Kaliszu, pierwszym wykładowcą wychowania fizycznego na Uniwersytecie Warszawskim. Do tego wybitnym sportowcem, który zasłynął jako mistrz i wicemistrz w skoku wzwyż i rzucie oszczepem. Nade wszystko kochał swoją żonę Marię i jedyną córeczkę, z którymi musiał się rozstać w chwili wybuchu wojny. Ewa miała wtedy pięć lat. Przez całe życie tęskniła za nim i nigdy nie straciła wiary, że go w końcu odnajdzie.
W czasie wojennej apokalipsy schroniła się z matką u jej brata w Tomaszowie Mazowieckim, potem obie uciekły do Warszawy, po czym wróciły do Kalisza, gdzie dowiedziały się, że są na liście wywozowej na roboty do Niemiec. „Już wtedy były spisy! – wyjaśnia Ewa. – Niemcy wymieniali się z Sowietami informacjami o tym, kogo należy zniszczyć. […] Niemcy i Sowieci współpracowali ze sobą, przekazywali dane, nazwiska”.
Na tułaczym szlaku matki i córki kolejnym miejscem schronienia była Częstochowa, gdzie razem przetrwały w biedzie całą wojnę. Jednak i tu przypomniał sobie o nich wróg. „Pewnego dnia mamę zabrało gestapo – wspominała Ewa. – Wróciła po kilku dniach w stanie ostrej depresji, z urojeniami prześladowczymi. Normalną do tej pory młodą kobietę musiano przywiązać do łóżka, bo chciała skakać przez okno. Pamiętam, że potem przychodził do niej lekarz psychiatra. Mama już nigdy nie wróciła do zdrowia”. Ewa nie poddała się jednak losowi. Ukończyła Akademię Medyczną w Szczecinie, uzyskując w 1955 roku dyplom lekarski.
Nigdy nie ustała w poszukiwaniach ojca, ale całą prawdę o nim poznała dopiero w 1990 roku, odnajdując jego nazwisko na listach śmierci. Po wielu latach przyszło jej stanąć w miejscu kaźni Juliana, na ziemi, która pochłonęła szczątki tysięcy zgładzonych Polaków. „Aby dotrzeć do szczątków – tłumaczyła – trzeba było przelać trzysta, czterysta wiader trupiej, gęstej, o straszliwym zapachu cieczy. Dopiero potem wyjąć szczątki, podać je z wykopu na górę; tam były dokładnie myte, czyszczone, liczone, opisywane i pakowane. Fetor był taki, że tamtejszy sanepid chciał przerwać ekshumację”. Mimo iż była chirurgiem i anestezjologiem, i dobrze wiedziała, czym jest śmierć, na miejscu zbrodni pod Charkowem przeżyła głębokie załamanie psychiczne. Nie mogła pozostać tam ani chwili dłużej. „Nigdy nie byłam z ojcem tak blisko, jak podczas tej zaciekłej pracy ekshumacyjnej – wyznawała. – Cały czas miałam wrażenie, że dotykam jego ciała, ziemi zmieszanej właśnie z jego krwią. Przy wydobywaniu kolejnych zwłok myślałam: może to on! A przy oczyszczaniu przedmiotów czułam, że wraz z gliną oblepiającą każdy drobiazg spłukuję jego prochy”.
Ewa Gruner nigdy nie uwolniła się od piętna zbrodni katyńskiej. Przez wiele lat stała na czele Szczecińskiego Stowarzyszenia Rodzina Katyńska jako strażniczka pamięci o pomordowanych. Rosyjskie i niemieckie zbrodnie miały dla niej tylko jedno wytłumaczenie – dążenie do zniszczenia polskiego narodu poprzez eksterminację jego elit: „Obydwa sąsiadujące z Rzeczpospolitą kraje pragnęły tego samego: pozbawienia polskiego narodu przywódców, ludzi oświeconych i inteligentnych. Sąsiedzi chcieli nasz kraj »odgłowić« i »odmóżdżyć«, aby Polska już nigdy się nie odrodziła”. Dzieci Katynia nie dały się jednak unicestwić swym wrogom. Do tej pory walczą o prawdę historyczną, będąc jej orędownikami we współczesnym świecie, który stanął przed nowym widmem totalitaryzmu.



SUBSKRYBUJ aby mieć dostęp do wszystkich tekstów www.panstwo.net
Masz już subskrypcję? Zaloguj się
- Możliwość odsłuchiwania artykułów gdziekolwiek jesteś [NOWOŚĆ]
- Dostęp do wszystkich treści bieżących wydań "Nowego Państwa"
- Dostęp do archiwum "Nowego Państwa"
- Dostęp do felietonów on-line
* Masz pytania odnośnie subskrypcji? Napisz do nas prenumerata@swsmedia.pl
W tym numerze
-
W debatach nad własną historią Polacy poruszają niewykorzystane i niedokończone zwycięstwa, których zaniedbanie ściągnęło na kraj długotrwałe katastrofy. Nasi przodkowie wiele reform czy zrywów „...
Pierwszy raz w historii Polska tak ważna dla Azji
Wbrew stwierdzeniom opozycji, że Polska jest izolowana na arenie międzynarodowej, nasz kraj bardzo liczy się w Azji. Rzeczpospolita postrzegana jest jako państwo, które jest godnym zaufania...Referendum Komorowskiego, czyli największa klapa demokracji bezpośredniej w III RP
Referendum sprzed ośmiu lat było najmniej istotnym ze wszystkich zorganizowanych po 1989 roku. Klapa frekwencyjna, fatalny czas, polityczne przesłanki, które mu przyświecały, przegrany organizator w...Rzeczpospolita naszych marzeń
Wielką zbrodnią przed przyszłymi pokoleniami Ukraińców i Polaków będzie to, jak zmarnujemy szansę podarowaną nam przez los – fakt prawdziwego pojednania dwóch narodów w godzinę śmiertelnego...Unia Europejska wrogiem Europy
Koncepcja zjednoczenia Europy powstała wkrótce po zakończeniu najbardziej krwawej w dziejach ludzkości wojny wywołanej przez Niemcy. Miała ona na celu zapobieżenie kolejnemu konfliktowi w Europie,...Najdziwniejszy na świecie kraj
„Uważaj, bo miejsce, na którym stoisz, jest ziemią świętą…” – tego rodzaju cytaty spotyka się często w literaturze. A jednak jest tylko jedno miejsce na naszej planecie, które nie tylko z nazwy jest...